Wspomnienia prof. Janusza Paprockiego

Parę tygodni temu przypadkowo spotkany przeze mnie maturzysta końca lat pięćdziesiątych przywitał mnie niezbyt pomyślnym zdaniem: “Pan jeszcze żyje?” Pojawiający się zaraz po tych słowach pokaźny rumieniec na twarzy absolwenta był namacalnym świadectwem, że odezwanie nie było na miejscu, ale uśmiechnęliśmy się do siebie zdawkowo, a ja naprawdę nie miałem pretensji do swego wychowanka.

Patrząc na świat “pól żartem, pół serio” wybaczałem niejedno ludziom niewielkiego lotu. Ponadto pięćdziesięcioletni związek mój ze szkołą mógł wywołać autentyczne zdziwienie wychowanka, że w nauczycielstwie można tyle wytrzymać. Przeto dalszy ciąg naszego spotkania miał już cechy, z jego strony, wybitnie kurtuazyjne. Reagował pośpiesznie z wyjątkową grzecznością na swoje niefortunne wejście. Ale ja jeszcze długo rozmyślałem nad moim półwiecznym związkiem ze szkołą.

Zaczęło się w lipcu 1945 roku. Los bowiem po okupacji spędzonej na Lubelszczyźnie, rzucił naszą rodzinę do Chorzowa. Miałem wtedy 15 lat i sporo czasu straconego dzięki “łasce” okupanta. Kto mógł garnął się do szkół, rodzina zadbała, żeby i mnie nie zabrakło wśród gimnazjalistów. Egzaminy były pozorne, przyjmowano wszystkich chętnych. Mądrość klanu nauczycielskiego i w tym momencie okazała się wyjątkową. Przedwojenna kadra profesorów gimnazjalnych, doświadczona dodatkowo niedawną tragedią narodu, nie pozwoliła na zmarnowanie żadnego młodego Polaka. Pozostawiono selekcję czasowi. Z 13 pierwszych klas do matury przystąpiły tylko dwie grupy. Już nie pamiętam, kto przeszedł do innych szkół, kto do Gimnazjum Batorego, a kto w ogóle zrezygnował z kształcenia, ale owa sześćdziesiątka absolwentów to dzisiaj ludzie na stanowiskach: profesorowie wyższych uczelni, artyści, lekarze, tylko ja sierota, kontynuując tradycję rodzinną, wybrałem żebraczy chleb nauczyciela. Za to los obdarzył mnie szacunkiem i dobrą pamięcią moich wychowanków, a tego nie zrównoważą żadne pieniądze.

Od 1945 roku dyrektorem szkoły był dr Władysław Marchacz z wykształcenia geograf – geolog. Dużą rolę w początkach szkoły odegrał również prof. Władysław Rudlicki nauczyciel matematyki, który później, aż do emerytury, uczył w sąsiednim Gimnazjum Żeńskim.Wychowawcą moim był prof. Zdzisław Paździora z przezwiskiem “Decha”. Mówiąc szczerze nie pamiętam dlaczego właśnie taki miał przydomek. Prawdopodobnie ze względu na swoją wyjątkową szczupłość sylwetki. Uczył historii starożytnej i łaciny. A jak uczył, niech świadczy następujący fakt. Kiedy żegnaliśmy Go już w tym momencie ostatecznym, jego wychowanek jeszcze z lat przedwojennych, dr Paczuła przemawiał do swego łacinnika mową Wergilego, a wśród żegnających było wielu, którzy rozumieli każde słowo swojego starszego kolegi.

Jestem pewny, że sterany pracą “belfer”, gdzieś tam w zaświatach, uśmiechnął się w tym momencie radośnie, bo oto sprawiedliwy los nadmiarem szczęścia ryczałtem wyrównywał materialne niedostatki całego życia pedagoga.

Polonistką w początkowych klasach była prof. Śmielewska, zwana potocznie Matką Polką. Piękniej już chyba nie było można ocenić jej zasług.Dopiero w klasach starszych uczył nas prof. Franciszek Gurgacz. Nadmiernie skromny człowiek, urodzony pedagog, wyjątkowo solidny, kolega uniwersytecki poety Juliana Przybosia. Bardziej był ojcem niż surowym egzekutorem, a mimo to nauczył nas literatury solidnie, choć trochę gorzej było z gramatyką.

Głupi los sprawił, ze później zostałem młodszym kolegą swego polonisty, ale do końca nie było mi dane otrząsnąć się z tremy i zażenowania przy Jego boku. Jak to inaczej wygląda dziś zachowanie się młodych nauczycieli wobec swoich niedawnych “mistrzów”.

O tempom o mores – słyszę głos swego łacinnika.

Osobną kartą w moim życiu gimnazjalnym był matematyk prof. Jan Sztajer. Wybitny specjalista, sprawiedliwy do przesady. Uznający w uczniach ich autentyczne uzdolnienia. Miał też odwagę od czasu do czasu przymknąć oko na brak matematycznych zdolności, jeśli delikwent był uzdolniony w innym przedmiocie. Opanowany, kulturalny, ale nie gardził przytykiem. Ileż to razy słyszałem z jego ust zdanie: “Paprocki, ty ośle”. Do głowy mi nie przyszło obrazić się na belfra. A ile razy przebywam w gronie przyjaciół z lat gimnazjalnych, tyle razy powtarzają mi z uporem: “Paprocki, ty ośle” i śmiejemy się wszyscy do rozpuku. Spróbujcie dzi uczniowi powiedzieć podobnie brzmiące zdanie, spotkacie się od razu ze sprzeciwem, bo im to bardziej głupie i bezczelne, tym bardziej obrażalskie.

Nauczycielowi, któremu cała młodzież tamtych lat zawdzięczała bardzo dużo był prof. geografii Stanisław Serafin. Słynne jego tańcówki przed mapami świata zaraz po wejściu do klasy i zaraz przed wyjściem na przerwę, po paru latach takiej praktyki owocowały w nas wiedzą, której dziś na próżno szukać wśród młodzieży. A ileż to razy byłem świadkiem na maturze, ze zdający nie orientował się na mapie, nie umiał jej odczytać. W moich czasach po prostu było to niemożliwe.

Staszek, jak nazywała prof. Maciejowska także geografka, ale ucząca w moich czasach w niższych klasach matematyki, był niezmiernie serdecznie nastawionym do młodzieży nauczycielem. Uwielbiał wycieczki, a ponieważ był człowiekiem korpulentnym, często w drodze przystawał dla złapania oddechu, a chcąc zatuszować swoje zmęczenie, mawiał: “Proszę się zatrzymać, popatrzcie, jakie piękne przed nami widoki”, a tym czasem najczęściej stawał przed nami głuchy las lub pusta ścieżka. Jedynie w Tatrach Jego metoda rzeczywiście nabierała sensu.

A propos wycieczek.

W klasie maturalnej naszą grupę po szlakach Tatr prowadziła prof. biologii pani Zagałowa. Bardzo zgrabna, ładna, trochę podobna do zagubionej w życiu bohaterki wiersza Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej “Wykwintnisia”. Forsowała bowiem Zawrat w autentycznych, modnych wówczas szpilkach i gdyby nie szarmancka pomoc moich kolegów pewnie by została w tych górskich klamrach. Ci sami zakochani szaleńcy bili się o miejsce przy Niej w schronisku nad Morskim Okiem. Pani profesor bowiem spała pośrodku młodzieży, odgradzając swoją kruchą osobą koleżanki od zaczepnych licealistów. Tym, którym udało się być blisko opiekunki na drugi dzień wyrastały skrzydła u ramion, tak szaleli z radości. Przyznaję, że nie należałem wówczas do tych szczęśliwców. A mówiąc ściślej skrzydła przyprawił mi już ktoś inny. Bywa i tak.Dawczyni owych skrzydeł już od wielu lat jest wielką panią profesor na AGH w Krakowie, a piszę o tym tylko dlatego, ponieważ i ona jest absolwentką naszego Liceum, więc szkoła może być dumna z jej kariery.

Przeoryginalnym nauczycielem biologii był prof. Jojko, lubiący posługiwać się gwara śląską, uzależniający każdy stopień pozytywny ze swego przedmiotu oddanym na Jego ręce przez ucznia karmnika dla ptaków czyli tzw. “kadłubka”. Biada temu, kto nie spełnił owego obowiązku. Był też człowiekiem nieszczęśliwym, okupacja zabrała Mu syna, mówił o nim ciągle na lekcjach, za mało w nas uczniach było jednak mądrości życiowej i dlatego mało kto z nas podzielał jego rozpacz. Dzisiaj, spełniając już wymóg doświadczenia, możemy tylko prosić: “Wybacz nam. Profesorze!”

Również biologiem był prof. Świrad. Opanowany, zawsze jednaki w stosunku do uczniów, choć i On miał swoją szczególna cechę. Artystycznie prowadzony zeszyt z przedmiotu cenił wyżej od wiedzy ucznia. Ktoś, kto nie miał zdolności rysunkowych mógł mieć kłopoty. Z perspektywa czasu widać jednak, że była w tych wymaganiach głębsza idea. Uczył przy okazji swego przedmiotu estetyki, nie tolerował niechlujstwa. Patrząc dziś na zeszyty uczniowskie, można przestraszyć się ich szatą zewnętrzna i prowadzeniem. I gdyby to się na tym skończyło, diabli z zeszytami! Ale niestety. Niechlujnie prowadzony kajet często idzie w parze z niesolidnością ucznia. jego brakiem dyscypliny i mankamentach w ogólnej kulturze. Może to dziwne, ale prawdziwe. Dlatego nauczyciel, patrząc na zeszyt, wie z jakim ma do czynienia uczniem. Pomyłki są niezmiernie rzadkie.

Owe pierwsze lata powojenne Gimnazjum im. Odrowążów to bardzo chlubna karta szkoły. Ciągle jeszcze zatopione w tradycji przedwojennego liceum było oazą prawdziwej polskości. Opierało się też skutecznie naporowi marazmu ze wschodu, a w okresie tzw. referendum, a później w okresie wyborów zorganizowało specjalne grupy harcerskie dla rozklejania ulotek, nawołujących do głosowania na PSI. Mikołajczyka, agitowało po domach przeciwko zdrajcom, zrywało plakaty z napisem Glosuj 3 razy tak.

Pamięć należy się w tym miejscy drużynowemu Witoldowi Missali, który zginął tragicznie na krótko przed maturą, Pawłowi Dubielowi, który pochodził ze znanej nie tylko w Chorzowie, rodziny śląskiej, ale przede wszystkim czuł się Polakiem. Śląsk był tylko jego miejscem urodzenia.

Taka młodzież nie wyrosła sama z siebie. Ukształtowali ją nasi profesorowie, atmosfera domów i atmosfera szkoły.

Wyjątkową postacią wśród nauczycieli, którzy decydowali o takiej postawie młodzieży, był anglista dr Ligacz, organizator niemal wszystkich uroczystości szkolnych, które nadawały szkole cechy prawdziwego Collegium. Uczący dumy, że się jest uczniem takiego właśnie gimnazjum, miał odwagę głośno wyrażać swoją dezaprobatę dla ogarniającego Polskę bezprawia. Po zmianie profilu naszej szkoły w 1949 roku, przeniósł się do Lublina i został profesorem KUL-u.

W tym samym czasie odszedł także fizyk profesor Glucksman, by objąć stanowisko rektora powstającej właśnie w Katowicach Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Za tą dwójką odeszli do Gimnazjum Batorego profesor Zagała i dużej miary historyk prof. Krzyżak, spokrewniony z rodziną samego Adama Mickiewicza.

Na miejscu pozostała jednak większość nauczycieli. Byli sterani pracą, przeżyciami okupacji i kto wie, czy swoją wiernością nie zasługują na wyjątkową pamięć. Nie zmieniali przecież swoich poglądów, a za to umieli w trudniejszych warunkach nadal wychowywać Polaków, a nie PRL-owców, choć, jak wszędzie i tu zdarzały się wyjątki. Siłą oddziaływania na młodzież mógł szczycić się profesor historii Tretiak, syn profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, chrześniak poety Adama Asnyka, świetny gawędziarz o tamtych czasach. A ileż zabawnego uroku miał w sobie dr Majcher uczący i historii i łaciny. Słynne jego powiedzonko Wójt daj mu trzecią funkcjonowało w całej szkole, a oznaczało dezaprobatę dla wskazanego.

Osobny rozdział w życiu naszego gimnazjum zapisał ksiądz – katecheta … proboszcz tzw. “Antonika”. Czarny jak kruk, właściciel ogromnych, czarnych, demonicznych brwi, pozornie surowy i niedostępny, a tak naprawdę opiekuńczy nauczyciel. Umiał skutecznie, ale bardzo taktownie w ramach lekcji religii, chronić powierzoną sobie młodzież przed zakusami laicyzacji. Nie znam nikogo z absolwentów naszej szkoły z moich czasów, który by odwrócił się od wiary. mimo że w późniejszych czasach większość była partyjna i pełniła poważne funkcje w aparatach władzy. Ale. jak każdy z belfrów i On miał swoje słabostki. Gorzej słyszał na lewe ucho i miało to swoje konsekwencje. Podczas obowiązkowych spowiedzi wielkanocnych z tej właśnie strony konfesjonału ustawiały się wielometrowe kolejki. Do zdrowego ucha księdza spowiadali się tylko ci najodważniejsi, albo tzw. “chojracy”, czyniący wszystko na pokaz. Nigdy się nie dowiemy, co myślał w tym czasie nasz księżulo. Znając go jednak tyle lat, mam jakieś niewielkie prawo sądzić, że zezwolenie na ciągnące się kolejki z lewa, wynikały z Jego miłości do młodzieży. Próbował osłodzić jej przykrość przyznawania się do win. Ale jakież w tych czasach młodzież miała grzechy na sumieniu. Nikt nikogo nie mordował, nie było pijaństwa i narkomanii, małe oszustwa szkolne, niechęć do rywala, tajony uraz wobec dorosłych, oto cała gama naszych “przestępstw”. Mądry katecheta wiedział o tym dobrze. Wiedział również, że i miłosierny Bóg szczególnie umiłował sobie uczącą się młodzież pełną ideałów i zalążków dobra.

Uczył również religii prof. Jan Żak, z wykształcenia germanista. Trzeba jednak pamiętać, że umiejętność ta, zaraz po wojnie, zwłaszcza na Śląsku, była wysoce niepopularna. Muszę jednak stwierdzić uczciwie, że jeśli do dziś pamiętam jakąś opowieść biblijną, to właśnie z lekcji prof. Żaka. Solidność zawsze pozostawia ślady. Plejadę profesorów dopełnia p. Maria Czechowska, nauczycielka historii, rodzona siostra naszej biolożki p. Zagałowej. Tak samo zgrabna i urocza. prof. Kotyrba uczący i łaciny i języka polskiego. Były to już jego ostatnie chwile przed emeryturą. Najczęściej zadawał nam sporo tekstów łacińskich na pamięć, a dzieje romantyzmu polskiego dyktował nam ze starego podręcznika Kalenbacha. Było sporo luzu, a później luk w wiadomościach uczniowskich. Wspominamy Go jednak bardzo życzliwie za Jego ogromną serdeczność wobec “beanów”, a jego nagminnie powtarzane zdanie łacińskie: “Leone in speluncam interrogata” z długim akcentem na przedostatniej samogłosce “a”, które miało nas przyzwyczaić do prawidłowej wymowy wyrazów łacińskich, krąży pośród mojego rocznika maturalnego po dzień dzisiejszy, budząc falę wzruszeń i wywołując na naszych twarzach cień zadumy.

Plejadę zapamiętanych profesorów dopełnia również nauczyciel WF-u p. Nardeli. Nie tylko z nazwiska, ale i z wyglądu przypominał przystojnego Włocha. Był ojcem dobrze zapowiadającego się aktora, który niestety, zginął tragicznie w bardzo młodym wieku.Nie miało natomiast nasze Liceum szczęścia do nauczycieli języka francuskiego, poza dyrektorem p. Józefem Zagałą. Obie panie były genialne w porywach histerii, odmówiła im jednak Bozia pedagogicznych talentów i dlatego maturzyści mojego okresu przez pełne sześć lat niewiele zyskali. Również chemik, opętany “olimpijczykami” ze swego przedmiotu, poświęcał większość czasu wybranym uczniom, zaniedbując resztę powierzonych Mu wychowanków.

Obserwuję losy “olimpijczyków” naszej szkoły przez parę dobrych dziesiątek lat i wiem, że nikt z nich nie zrobił kariery. Roztopili się w przeciętności, od czasu do czasu błyskając zdobytym tytułem doktora. Widać w uczestnikach konkursów było więcej ambicji niż uzdolnień.

Nie wiem, jak to wygląda w innych liceach, ale wnioskując z ciszy panującej wokół tego problemu, mogę przypuszczać, że nasi zwycięzcy “olimpiad” nie są wyjątkami. Mamy więc znowu do czynienia z fasadowością, mówiącą o wielkim kryzysie polskiej oświaty. Tu już nie jest potrzebny alarm, ale genialny przewrót. Nic jednak, nawet na dalekim horyzoncie, nie zwiastuje narodzin wybawiciela naszego szkolnictwa. Zapowiadana obecnie reforma jest tak samo podejrzana, jak wszystkie dotychczasowe zmiany. Przyjdzie nam chyba jeszcze bardzo długo czekać na uzdrowienie polskiej szkoły. Strach tylko pomyśleć ile to jeszcze młodych pokoleń zapłaci za to brakiem przygotowania do nowoczesnego życia. Ile jeszcze niepotrzebnych stresów dane będzie im przeżyć?

Nie jest pocieszeniem, że cały świat boryka się z oświatą, a my nie stanowimy końcówki owego borykania. Częste, powojenne zmiany w szkolnictwie, brak tradycyjnych, trwałych, nienaruszalnych wartości w każdej kolejnej reformie zawsze w końcu prowadził do klęski.

Patrząc na wszystko, co do tej pory działo się w naszej oświacie i dzieje obecnie, odnosi się wrażenie, że nie interes ogólny brany jest pod uwagę, tylko ambicjonalna chęć wprowadzenia pomysłów poszczególnych projektodawców. Znowu taka zakamuflowana (ale dla głupich) prywata.

Zrozumiałą była chęć zniszczenia tradycji polskiego szkolnictwa przez komunistów, bo ono wychowało dumnych, świadomych Polaków, a to nie było na rękę sąsiadowi ze wschodu, który chciał w nas widzieć posłusznych wasali, ale, na miłość Boską, komu dzisiaj zależy na przetrącaniu polskiej szkoły? Znam bardzo wielu naprawdę mądrych ludzi i oni znają odpowiedź. Może moje uwagi doczekają się czyjegoś oburzenia, a wtedy, szanowni czytelnicy, poznacie ich osobiście. Zobaczycie komu zależy na tym, żeby naród był głupi, niedouczony!

Podobno historia lubi się powtarzać, za pierwszym razem wydarzenie jest tragedią, a za drugim już tylko parodią, ale w przypadku oświaty, każda powtórka z głupoty i draństwa niestety i za pierwszym i za drugim razem jest zawsze tragedią i to coraz większą.

W 1949 roku rozpoczęła się niszczycielska dewastacja polskiej oświaty. Zakłamana historia, zakłamana literatura, niszczenie narodowej tożsamości, a wpychanie na to miejsce nachalnym i bezczelnym trybem pseudowartości, które przecież były pospolitym świństwem, miało przygotować pokolenia Polaków obowiązkowo kochających Związek Radziecki, bo inaczej nie będą Polakami.

I dopóki istniała zwarta grupa przedwojennego nauczycielstwa, zamiar ten nie był do przeprowadzenia. Powoli jednak stare grono odchodziło na emeryturę, umierało, a ich miejsca zajmowali ludzie młodsi i od tego momentu zaczęło się dziać coś niedob rego. W niewielkim stopniu dotyczyło to i naszego Gimnazjum.

Pozornie niewinna zmiana nazwy Liceum z Odrowążów na TPD, nosiła de facto znamiona olbrzymiej perfidii. Władzy absolutnie nie chodziło o popularyzowanie ideałów przyjaciół dzieci, ale jak zwykle pod pięknym symbolem przeprowadzano niszczenie tożsamości polskiej wśród młodzieży, odrywano ją od korzeni tradycji narodowej, wciskając na to miejsce wartości bez pokrycia, obce każdemu Polakowi. Rozumieli to wszyscy nasi profesorowie, nikt bowiem po doktorze W. Marchaczu nie zgodził się na objęcie stanowiska dyrektora. Władza wyszperała więc zupełnie nieznaną jednostkę i chyba mierną, skoro nie zaufała jej w pełni, mianując w 1950 roku na stanowisko Przewodniczącego Komisji Maturalnej polonistę z innej szkoły, co w tamtych czasach było nie spotykaną praktyką.

Przez rok następny kierował naszą szkołą wspomniany wyżej polonista p. Jan Gołębiowski, ale naraziwszy się KM partii (ponoć wyrzucił na “zbitą twarz” ze swego gabinetu młodego instruktora) – musiał odejść ze swego stanowiska.

Owdowiały fotel zajął na pełne dziewiętnaście lat były kierownik Szkoły Podstawowej nr 29 w Chorzowie, który niedawno ukończył Instytut Pedagogiczny w Katowicach Paweł Misz. Jak sam mawiał na nauczyciela matematyki w liceum się nie nadawał, mógł więc zostać tylko dyrektorem. Ten fakt i późniejsze przekształcenie Liceum w jedenastolatkę, pomału rozcieńczało przedwojenną tradycję byłego Gimnazjum im. Odrowązów. Przewaga grona z tzw. podstawówki, nie wyrosły z tradycji Liceum dyrektor obie te sprawy zadecydowały, że elitarny charakter byłego Gimnazjum należał do przeszłości. Organizacyjne zabiegi władzy tym razem wydawało się, że zakończyły się sukcesem. ale było to zwycięstwo jednak tylko pozorne. Wystarczył bowiem fakt, że skasowano jedenastolatkę i powoli znowu powracał dawny przydomek szkoły elitarnej i to pojęcie jest obiegowym sądem społeczności Chorzowa na dzień dzisiejszy. Duża w tym oczywiście zasługa profesorów starego rzutu, którzy nigdy nie byli podatni na popularyzowanie kłamstw nawet rzekomo pięknych.

Kiedy w 1957 roku, po studiach, wróciłem jako polonista do swojej macierzystej “budy”, byłem zdruzgotany świadomością, że to już nie to dawne Gimnazjum, ale rozwrzeszczana jedenastolatka z przyczepką na dodatek nadmiernie rozbudowanego przedszkola.

Najboleśniejsze było to, że w murach tego budynku rzadko, aż za rzadko, mówiło się o patriotyzmie, dominowały natomiast sprawy partii, ZMS, szkoleń ideologicznych.

Gdy przyszedł pamiętny rok 1968 młodzież nasza nie zareagowała żadną akcją, wystąpieniem, była głucha na apele starszych kolegów. Oceniając pewnego razu na głos owe fakty, odważyłem się stwierdzić, że obecne grono szkoły nie zdolne byłoby wychować młodych harcerzy obrońców Katowic z 1939 roku. nie mówiąc już o młodych powstańcach warszawskich z 1944 roku. Obrugano mnie za to niezbyt taktownie, kończąc całą reprymend&;#281; stwierdzeniem sekretarza KM: “Macie szczęście, bo gdyby nie brat, zgnoilibyśmy was do końca!”.

Kłopoty związane z wyborem nowego Patrona szkoły Męskie Gimnazjum i Liceum im. Odrowązów w Chorzowie było dumą miasta.

Długoletnia tradycja, doborowa obsada profesorska, młodzież po okupacji niemieckiej spragniona polskiej szkoły, wszystko to łączyło się ze sobą, tworząc w rezultacie obraz wyjątkowej szkoły średniej.

Każdy nowy rok szkolny nie tylko rozpoczynał się uroczystą mszą w kościele gimnazjalnym św. Antoniego, ale i inauguracyjnym wykładem dla całej młodzieży.

Pamiętam, że obok wystąpień naszych profesorów często zabierali głos koledzy ze starszych klas i żeby podkreślić wagę swoich wystąpień przemawiali językiem Cycerona, tak, jak to czynili przed laty gimnazjaliści Kolegium Lubrańskiego w Poznaniu.

Z dumą nosiliśmy gimnazjalne czapki z niebieskim otokiem, zazdrośnie spoglądając na starszych kolegów z Liceum, których czapki wyróżniały się już inną barwą otoków. Nie było gimnazjalisty, który nie marzyłby o czapce z czerwonym paskiem.

Boże, gdzie te czasy?

Przyszedł jednak rok 1949 i szkołę naszą przemianowano na TPD. Część grona i młodzieży zareagowała zdecydowanie, przenosząc się do Gimnazjum im. Stefana Batorego, które właśnie w tym czasie zostało powołane do życia.

Piękna nazwa Towarzystwa Przyjaciół Dzieci przetrącona “wiatrem od wschodu”, pachniała brzydko.

Skasowano naukę religii, zakazano obchodzenia rocznic narodowych świąt: 11 Listopada, 3 Maja. Najważniejsza była teraz pamięć o rewolucji październikowej. Na gwałt tłoczono nam do głów, że największa zbrodnia w dziejach świata to najważniejsze wydarzenie historyczne w dziejach ludzkości – przyniosło bowiem wyzwolenie proletariatowi. Ogłupiano nas na każdym kroku, że nauka radziecka jest przodującą na świecie, dowodem na to osiągnięcia Łysenki i Lepieszczyńskiej. Komu z młodych wtedy przyszło do głowy, że to szalbierstwo, ordynarne oszustwo? Kazano nam śpiewać “już druga j tukież struny nie znuju, gdzie tak wolno dyszel człowiek”, mimo powszechnej wiedzy, że w tym samym czasie w Guiagach mordowano, typowo po radziecku, miliony niewinnych ludzi. Ubowski terror sprawił, że strach tego czasu miał wyjątkowo duże oczy. Społeczeństwo zamilkło, przykucnęli w milczeniu i młodzi ludzie. Często też, głusząc swoje obrzydzenie, wciągali się w głupawą ideologiczną gadaninę.

Aż wreszcie nadszedł czas “odwilży”. Zaczęły podnosić się ludziom do niedawna opuszczone desperacko głowy. Przyszedł czas małych napraw, przeganiania nadmiernego świństwa z każdego kąta. Zaczęło nowe trafiać i do naszej szkoły. Odczuwana przez większość grona potrzeba zmiany nazwy szkoły, mogła się wreszcie stać faktem dokonanym.

Profesor Tymoteusz Szarszaniewicz – chemik – zaproponował patronat braci Śniadeckich, jako, że zakład nasz, jak na owe czasy, miał wyjątkowo dobrze zaopatrzone pracownie chemiczne i fizyczne. Nazwa więc wyjątkowo była trafiona, prym bowiem wiodły w szkole przedmioty ścisłe. Nic dziwnego, że powyższa propozycja przypadła do gustu Radzie Pedagogicznej.

Kontrpropozycja wyszła ode mnie. Zaproponowałem na patrona Juliusza Słowackiego. Dyrektor Paweł Misz – uczący matematyki – skłaniał się ku Sniadeckim. Z rezerwą też odniósł się do mego wystąpienia. Byłem wtedy młodym, zapalczywym nauczycielem – polonistą i nie dawałem za wygraną.

Przeżyta niedawno przeze mnie na Lubelszczyźnie okupacja owocowała nadmiernym poczuciem polskości, obcy mi był natomiast naukowiec, który na świat patrzył przez “szkiełko i oko”, pociągał natomiast bez reszty wulkan patriotyzmu, jakim był Juliusz Słowacki. Dodatkowym powodem była sprawa przemilczenia setnej rocznicy śmierci wieszcza w 1949 roku. Komunistom nie na rękę był ulubieniec marszałka Piłsudskiego. Zbliżała się 110 rocznica śmierci poety, była więc okazja, ażeby zamanifestować swoje przywiązanie do tradycji, postawić nic na internacjonalizm, ale na patriotyzm. Miałem szczęście, poparł mnie bowiem mój polonista profesor Franciszek Gurgacz, nauczyciel i wychowawca Premiera Jerzego Buzka. człowiek wielkiego serca, dusza człowiek, rasowy nauczyciel ojczystej literatury. Opracowany przez Niego memoriał, uwzględniający wszystkie moje argumenty, zadecydował o naszym zwycięstwie.

12 grudnia 1958 roku w sali gimnastycznej odbyła się wyjątkowa uroczystość nazwania naszego Liceum imieniem Juliusza Słowackiego. Wykład inauguracyjny wygłosił pracownik naukowy ówczesnej WSP w Katowicach, a część artystyczną wypełniły występy artystów Opery Warszawskiej: Natalii Stokowackiej i Bogdana Paprockiego. Wszyscy wykonawcy wystąpili bezinteresownie.

Pracując krótko w dziennikarstwie, poznałem chorzowskiego rzeźbiarza profesora Domina, on to na moją prośbę (ale już nie za darmo) wyrzeźbił popiersie poety, które do dziś upiększa hol naszej szkoły.

Uroczystość odsłonięcia rzeźby i wręczenia sztandaru odbyła się l.X.1959 r. Akademia tego dnia była jeszcze wspanialsza od tej sprzed roku. Bo oprócz Natalii Stokowackiej, Bohdana Paprockiego udało nam się ściągnąć na uroczystość artystkę Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach wychowankę sąsiedniego Liceum Żeńskiego Barbarę Wałkównę i artystów muzyków: pianistkę Marię Kubieniównę i skrzypka Klemensa Bortla. Wszyscy oczywiście wystąpili gratis.

W takich to uroczystych chwilach, czterdzieści lat temu, narodził się nasz “Słowak”.